Zostaw moją rękę! Nie chcę tatuażu z henny! Weź tę małpę! Spi*****aj z tym wężem!
Są miejsca, które z człowieka wydobywają więcej niż sam się po sobie spodziewa. Jednym z nich jest różowe miasto Berberów i Arabów, czyli Marakesz.
Karuzela emocji, która zaczyna się niewinnie
Na przyjezdnych czeka przepiękny terminal, czysty, schludny i cichy. I jak mało co w tym mieście wyluzowuje człowieka, który jeszcze niczego nie się nie spodziewając wpisuje swoje dane we wniosku o wizę. Przede wszystkim trzeba wiedzieć, że jest to ogromne miasto, które ma ponad milion mieszkańców. I niemal zero wysokiej zabudowy, przynajmniej w części, którą oglądają turyści. Dlatego Słońce potrafi być mordercze i pomimo tego, że wędrówka z miasta na lotnisko wcale nie jest daleka, to potrafi z człowieka zrobić Beara Gryllsa , wyczerpanego z odwodnienia, szukającego jakiegokolwiek cienia, z objawami udaru słonecznego. Albo można wsiąść do autobusu za 3 euro.
Jednak nawet dojazd autobusem nie sprawi, że człowiek znajdzie swój nocleg w kilka minut. Może też go nie znaleźć w kilka dni, niezależnie od instrukcji, jakie podaje hostel. I tak będzie musiał pytać ludzi, a to poza głównym placem, najlepiej udaje się po francusku. Można próbować po arabsku. Nikt nie broni. Nikt.
Chaos, który jest na rękę lokalsom
Wiedzę o tym doskonale mieszkańcy i dlatego, zawsze znajdzie się ktoś chętny do tego, aby zgubę oprowadzić i to uruchamia w człowieku wszystkie dzwonki alarmowe, ale w końcu komuś zaufać trzeba, zwłaszcza jeśli nie ma się wydrukowanej mapy miasta.
I w ten sposób już pierwszej nocy chodzi się ciasnymi uliczkami starego miasta, przechodzi się przez bramy i łuki, schodzi w dół ścieżkami, po których jeżdżą skutery, mimochodem ma się pełne majtki. Jednak dochodzi się na miejsce, lecz nie za darmo, a dla tych co się nie targują to taki tour może kosztować 15 euro. Lecz czym jest kilka euro, przy nerce, z którą kilka minut wcześniej się już pożegnano! I tutaj pojawia się pierwsza lekcja: dla mieszkańców Marakeszu turysta jest chodzącym banknotem, świecącym już z daleka. Gwiżdże się na ciebie, dotyka, szturcha, zaczepia, żebrze, patrzy w oczy, biega, zagaduje, obejmuje, przytula, pokazuje środkowe palce i prezentuje wszystkie wyobrażalne i niewyobrażalne sposoby naciągania turysty. Lecz gwarantuje to jeszcze jedno: pomimo, że na to nie wygląda turyście jest tutaj stosunkowo bezpiecznie, a to też właśnie dlatego, że jest banknotem.
Nigdy nie wiesz, gdzie wylądujesz
Jednym z ciekawszych przeżyć jest wizyta w garbarni skóry, na którą każdy dostaje się przypadkiem. Na wejście otrzymuje się gałązki z mięty do przykładania do nosa, bo smród wywija bebechy na drugą stronę. Potem spalony słońcem przewodnik pokaże, baseny, w których obrabia się skóry. Najpierw trzyma się je przez tydzień w solance, potem w basenie z ptasimi odchodami i jeszcze raz w solance, potem zabarwia i osusza ściągając wierzchnią część wielkim ostrzem. Widok ogromnego człowieka, obrabiającego skóry w czterdziestostopniowym upale podczas Ramadanu, czyli niejedzącego i niepijącego nic na długo wpisuje się w pamięć. Proces obrabiania zajmuje ponad 30 dni. A sama wizyta kończy się obowiązkową zapłatą. Z tego nie da się wykręcić, bo jak ci udowodnią, to twoim obowiązkiem jest pytanie o to, czy tour jest za darmo czy nie, co jest ważną lekcją.
To jest (prawie) napad!
I nigdzie nie poczuje się tego dobitniej niż na rynku głównym miasta, czyli na Djemaa el-fna, takiej jednej wielkiej łapce na turystów. Tutaj kobiety będą łapane za ręce przez zamaskowane Marokanki, nomen omen o posturach mężczyzn, i to rugbystów, gdzie na siłę malowane im będą tatuaże z henny. Zaklinacze węży będę im przygrywać na piszczałkach, ale także chodzić z nimi na ramionach i zakładać je na szyje niczego niespodziewających się turystów. Podobno mają one wyrywane zęby jadowe, tak samo jak podobno ci zaklinacze nie mają pojęcia o wężach. Chude, brudne konie przy powozach. Ludzie wykrzykujący różne rzeczy od bonjour po I hate you. Zaganiacze namiotów restauracyjnych, którzy napierają i tworzą sztuczny tłum, zwłaszcza wokół przechodzących między nimi par, blokujący drogę i krzyczący.
Trochę jak ścieżka zdrowia z emocjami jak na roller coasterze: od strachu i przerażenia, po śmiech. I małpy. Śmierdzące, trzymane w mikroskopijnych zielonych skrzynkach, szarpiące za łańcuchy przyczepione do metalowych obroży wokół szyi, błagające o wolność. Nieludzko łapane i rzucane na ramiona turystów. A żeby to wszystko utrudnić w całym tym rozgardiaszu będą krążyć taksówki. Człowiek uczy się robić uniki, nie patrzeć w oczy, nie słuchać krzyków, patrzeć przed siebie i za plecy na tyle długo, aby wiedzieć co się dzieje i na tyle, krótko aby nikt się nie zorientował, że patrzysz, bo wtedy krzykom nie będzie końca. Ciekawej architektury prawie zero. Co rusz gubiona droga. Hałas i krzyk.
Marrakesz to nie jest miasto do wypoczynku i jest fantastyczny, fascynujący, wciągający i intrygujący.
Zapewne ciężko w to uwierzyć.
Dlatego zawsze gdzieś czeka miętowa herbatka, fajka wodna i (nie)sławny haszysz.
Koniec części pierwszej.
Przejdź do części drugiej!