Jak to mawia klasyk: generalnie nie jestem uprzedzony, ale…
Ale hiszpańska obsługa ma więcej wspólnego z montypythonowskim żartem niż jakimkolwiek profesjonalizmem!
Najpierw należy spojrzeć prawdzie w oczy i otwarcie sobie powiedzieć, że My, Polacy, nie jesteśmy krajem znanym ze świetnej obsługi. Niezależnie od tego czy jest się zagranicznym turystą, czy rodzimym klientem dobrze wiadomo, że klient jest debilem i czasem można to poczuć. Niezależnie od tego, czy jest to bar mleczny czy dobra knajpa na mieście i tak trzeba liczyć się z tym, że obsługa może być opryskliwa.
Ale w Hiszpanii…
W większości wypadków będzie to sprawdzanie cierpliwości i nerwów klientów, którzy jeszcze swojej porcji sangrii nie dostali.
Niespodziewane walory angielskiego
Co ciekawe poziom obsługi spada wprost proporcjonalnie do tego jak dobrze mówi się po hiszpańsku, prawdopodobnie dlatego, że wtedy kelner nie może klienta jawnie bluzgać, co po obowiązku pracy jest kolejnym czynnikiem psującym mu dzień. A pracować nie lubią i zdają się winić za to głównie klientów. Dlatego dużo lepiej jest mówić po angielsku, chociażby po to aby trochę butnych Hiszpanów ukrócić. Nie oznacza to, że od tego momentu będzie sobie można spokojnie gaworzyć o słońcu Andaluzji, generalnie poziom znajomości języka angielskiego w kraju Cervantesa jest na bardzo niskim poziomie (dlatego nie warto się krępować swoją znajomością angielskiego). Jednak zmusi to kelnera do wysłuchania, skupienia się i ogranicza jego możliwości do okazywania swojej wyższości. Poza tym, oszczędza to nerwów klientom, bo wtedy niedostanie solniczki, czy widelca, o które prosiliśmy można sobie tłumaczyć tym, że nas nie zrozumiano, a nie tym gdzie nas kelner miał.
Popierając się przykładami
Bezczelność z jaką można się tutaj spotkać najlepiej widać na przykładach. Kiedy w Barcelonie na Plaça Reial kelner będzie zapraszał i nagabywał aby usiąść, a gdy się usiądzie on odwróci się plecami, absolutnie ignorując zamówienie, machając ręką, że zaraz wróci. W Maladze właściciel baru usiądzie z klientami i zamiast podać szklankę tinto de verano, to wyciągnie butelkę i sprita i powie, żeby samemu sobie wymieszać, a wtedy trzeba zapłacić za butelkę jednego i drugiego, niezależnie od tego ile się wypiło. W Madrycie natomiast szefowi restauracji będzie przeszkadzał laptop, na którym się pracuje i będzie wcinał się w rozmowę przy stoliku po to, aby swojemu niezadowoleniu dać wyraz. Kilka razy. W lokalnym barze kelner wycierający stoliki pofatyguje się kilkanaście metrów, aby wyłączyć telewizor, na którym leci mecz, dopiero wtedy, gdy ktoś zacznie mecz oglądać. Nie dotyczy to tylko małych barów, ale także sławnych restauracji.
Botín to rzekomo najstarsza restauracja świata, w której oryginalnym piecu przygotowuje się jej specjalność, czyli prosiaczka. Daleko przybytkowi do bycia tanim, rezerwacji w mniej niż 9 osób prawie nie da się zrobić, a wnętrze ocieka starodawnym splendorem. Kelnerzy noszą białe koszule, białe rękawiczki i białe marynarki, a przez przedramię wiszą białe ściereczki. Każdy stół obsługuje co najmniej trzech, ale niewiele z tego wynika. Podczas nakładania potraw ziemniaczki wypadają im poza talerze, a zguby te łapią palcami i bezceremonialnie rzucają na talerz klienta. Gdy nakładają desery, to nie dość, że robią to niesprawnie, bo kawałki ciasta są poprzewracane po całym talerzu, a na koniec dzieło zniszczenia przyozdabiają nadmiarem kremu ściągniętym z noża wprost na wyszukany wzór na urodzinowym cieście. I może nie byłoby to takie rażące, gdyby nie ceny w menu.
To się nie ogranicza do restauracji
W sklepach obsługi trzeba szukać gdzieś po kanciapach czy to kupując skarpetki, czy garnitur. Tam rozdygotani potrafią siedzieć i w dziesięciu, tak jakby klient z portfelem banknotów był Freddym Kruegerem z nożem.
W barach natomiast barman przyniesie jeden dzban sangrii, którą poleca się dla siedmiu osób i tylko siedem szklanek, kłócąc się, że żeby dostać dziewięć szklanek trzeba zamówić dwa takie dzbany. Jakby czternaście równało się dziewięciu. Z matematyką jak z angielskim.
A w punkcie obsługi klienta na dworcach pracownicy wiedzą jeszcze mniej niż przyjezdni i każdą od nich informację trzeba sprawdzić dwa razy, tak żeby jednak dojechać na właściwe lotnisko, czy kupić bilet na dobrego przewoźnika.
Nie ma sensu się denerwować
I chociaż to, że kelner stawia tacę pełną brudnych talerzy pod naszym nosem, bo akurat chciał pogawędzić z kimś innym nigdy nie będzie miłe, to za nim się zapłaci za to własnymi nerwami, warto się pocieszyć tym, że nie jest to wymierzone przeciwko nam, tylko przeciwko światu/systemowi/wszystkim.
Lepiej zamówić jeszcze jedną sangrię. Albo czekoladę i churros. Lub chociaż kawę. Wtedy rozsiąść się wygodnie i rozkoszować się widokiem jaki oferuje ogródek w restauracji. Nie wiadomo czy nasze zamówienie dojdzie, ale to też część przygody.
*Pizza dla uwagi, a kupiona w mojej ulubionej dzielnicy w Madrycie: Malasañi.
2 odpowiedzi na “Rzucając w hiszpańską obsługę”
[…] mu można nawet, że jak na tak ważną metropolię potrafi być strasznie opieszały. Ludzie mimo wszystko mają tutaj na wszystko czas. Banki są częściej zamknięte niż […]
[…] temu nie odczuwa się tu tej tak niekiedy bolesnej hiszpańskiej obsługi – o której piszę tutaj – a wręcz przeciwnie! Przy tym jak wielu przyjezdnych przewija się przez to miasto zadziwia […]