W Cabo Polonio, miejscowości, do której nie prowadzi żadna droga, życie zdaje się być całorocznym Przystankiem Woodstock, dni ciągną się leniwie, gdzieś obok zewnętrznego świata, a domki są rozsypane wokół ciągle działającej latarni morskiej.
W Urugwaju marihuana jest legalna i tutaj można to poczuć. Nawet jeśli ktoś nie pali, a zdecyduje się spędzić tu noc to i tak po pewnym czasie zauważy, że ma trochę opuchnięte powieki, a i kąciki ust zdają się same z siebie unosić. Nieważne, który hostel się wybierze i tak będą panować ciekawe zasady, takie jak: przed prysznicem poproś obsługę hotelu o ciepłą wodę, bo kanalizacja tutaj jest raczej nowinką; zapomnij o wi-fi, po prostu zapomnij; jeśli palisz papierosy wyjdż na zewnątrz, jeśli palisz marihuanę zostań w środku. To miejsce rządzi się własną logiką: papierosy śmierdzą i nie każdy lubi, konopia pachnie i każdy lubi, a jak nie lubi to polubi.
Sam dojazd tutaj jest ekscytujący
Autokary przywiozą nas na mały dworzec, a stamtąd trzeba wskoczyć na ciężarówki 4×4. Te masywne pojazdy o ogromnych kołach mają już swoje lata i ich warkot jest na pewno słyszalny z daleka, a najlepsze jest w nich to, że można wdrapać się na siedzonka umieszczone na dachu.
Podczas przejażdżki rzuca i buja jak na safari, czterokołowy potwór wspina się w górę wydm, po to żeby potem zjechać w dół, przejeżdża przez kałuże ku uciesze pasażerów i na koniec wypada na plażę, przez którą sunie jakby brał udział w castingu do Słonecznego Patrolu. Para siedząca obok mnie prawie upuściła dziecko, gdy ciężarówka niespodziewanie podskoczyła na jednej z dziur. Mimo to uśmiech nie schodzi z twarzy.
To nie jest nudne miejsce
Wbrew pozorom jest tutaj całkiem sporo do zobaczenia. Przede wszystkim kilometrowe plaże ciągnące się bez końca z północy na południe, wabiące surferów. Można natrafić na całe mnóstwo lwów morskich wylegujących się leniwie na skałach. To miejsce to po prostu foczy odpowiednik Władysławowa. Największe leniwie przekładają się z boku na bok, czasem drapiąc się płetwiastymi łapami po brzuchach, a te najmniejsze trochę pokracznie biegają po całej plaży zaczepiając się nawzajem
Nie do końca wiadomo, co jest domkiem letniskowym, co sklepem, co restauracją, co hostelem, a co się od lat rozsypuje. Po prostu trzeba brać co dają i ten hipisowski klimat psuje trochę fakt, że ani w sklepach, ani w knajpach, ani w hostelach nie wieje jakąś specjalną serdecznością. Owszem wszyscy są mili, ale jest to raczej profesjonalna relacja handlowa z turystami niż jakiś utopijny duch.
I tak klimat jest niepowtarzalny.
Wyluzowany charakter noclegowni wiąże się nie tylko z ogniskiem przed wejściem, ścianami ze sklejki, kuchnią w przybudówce na zewnątrz, czy z kominkiem w salonie. Kąpie się tutaj w deszczówce i trzeba uważać, żeby nie zatkać toalety. Tutaj pokoje są tak małe, że czas trzeba spędzać w ogródku, na hamakach, czy na platformie, na którą ktoś, nie wiem jak, zdołał zatargać dwie kanapy, a jeśli pogoda nie sprzyja to czas spędza się w salonie, który pełni też funkcję baru.
Bywa, że wszyscy goście siedzą razem na przestrzeni 20 metrów kwadratowych. Popołudnia spędza się grając w karty i czytając książki. W hostelu są tylko trzy gniazdka z prądem, a gdy słońce już zajdzie zapala się świeczki. Zawsze znajdzie się ktoś z gitarą w ręku, albo bębenkiem między nogami. Oczywiście w tym salonie się też bez przerwy kopci marihuanę, więc klimat jest niepodrabialny i dość przytulny.
Warto tu przyjechać.
Rady praktyczne
Przyjechałem tutaj w jedyny dzień od kilku tygodni kiedy padało, dlatego moje notatki z miejsca są trochę inne od tych typowych. Wiele rzeczy mnie ominęło, nie dane było mi się wykąpać w morzu, ani zobaczyć fluorescencyjny plankton, który w lutowe noce rozjaśnia całą plażę.
W nocy zaczęła się istna zawierucha i nawet łóżko tuż przy ścianie z kominkiem nie pomogło- było zwyczajnie zimno.
Wraz z lepszą pogodą podobno są one całkiem gęsto zaludnione, bo tak jak mi wytłumaczono, nie wolno dać się zwieźć spokojnemu październikowi, w trakcie sezonu nie ma gdzie szpilki wcisnąć.
Ze względu na odcięcie od świata ceny tutaj są wyższe niż w innych miejscach w Urugwaju.
W okolicy pędzi się „likier” z porastających tę część Urugwaju palm. Podobno są one przykładem migracji roślin wraz z człowiekiem, bo nie występowały tu naturalnie dopóki jeden z indiańskich ludów nie przyprowadził ich ze sobą, wcale ich nie sadząc, a raczej przynosząc je wewnątrz swoich ubrań i pakunków.
Ceny
Ciężarówka 4×4 ok 200 pesos uru. (ok 30 zł)
Hostel noc ok $15 (ok 60 zł)
Butelka lokalnie pędzonego alkoholu z palm ok 300 pesos uru. (ok 40 zł)
Chleb ok 30 pesos uru. (ok 4 zł)
Więcej o Urugwaju
Jeżeli podobał Ci się ten tekst to daj temu małemu państewku jeszcze jedną szansę. Chociaż te pięć minut, a gwarantuję, że się nie zawiedziesz!
W odpowiedzi na “Rzucając w Cabo Polonio”
[…] niebem i przy dobrych wiatrach podobno świetnie się tu surfuje (chociaż to Punta del Diablo i Cabo Polonio są mekkami surferów), w owym hostelu można wypożyczyć zarówno pianki jak i deski, a także […]