Cypel Diabła podobno swoją nazwę zawdzięcza temu, że jakaś szatańska moc rzuca tutaj ogromne fale. Jednak chodząc po nim w październikowe dni to raczej się myśli, że i sam diabeł się tam nie zapuszcza. Leżąca gdzieś na szarym końcu Urugwaju miejscowość to jedno z tych miejsc gdzie czasu się nie liczy, nadgarstki są wolne od zegarków, a dusza od pośpiechu.
Właściwie to nie wiadomo jak tu odróżnić otwarty supermarket od tego zamkniętego, może tylko dzięki temu, że do jednego ludzie wchodzą, a przy drugim siedzą. Na plaży wylegują się leniwie kutry, a ocean trzaska falami o kamienne półwyspy. Nawet znudzona lokalna ludność pijąca piwo na swoich skuterkach nie rzuca się jakoś specjalnie w oczy, a i nawet skinie głową do przechodzącego obok turysty.
Morze żywi i morze zabija
Na patiach restauracji, także tych czynnych, w spokoju będą leżeć bezpańskie psy, zbyt leniwe nawet by podnieść głowę na przechodzącego obok kelnera niosącego w rękach parujące jedzenie. Podobno ryby i owoce morza tutaj są najświeższe w całym Urugwaju, a to raczej dlatego, że gdyby nie pochodziły od lokalnych rybaków, to nikt by sobie nie zaprzątał głowy tym, aby robić jakąkolwiek dostawę na tą zawieruchę.
Cudne wydmowe plaże zachęcają do tego żeby zwłaszcza te słoneczne dni spędzać bawiąc się przy brzegu oceanu gdzie fale radośnie biją o piasek. Zwłaszcza poza sezonem są duże szanse, że piaszczyste wybrzeże będzie tylko dla nas, chociaż fale potrafią być piekielnie silne, a i poczucie gruntu bywa tu zdradliwe. Woda natomiast w październiku jest… bardzo orzeźwiająca, całkiem jak Bałtyk i podobno nie robi się wcale cieplejsza aż do końca tutejszego lata.
Pingwiny?!
Ta październikowa sielanka niesie też kilka innych niespodzianek, czyli szanse na spotkania sam na sam z naturą. Skacząc sobie ze skały na skałę można zmierzyć się oko w oko z lwem morskim, albo potknąć się o martwego pingwina. Co pingwiny robią tak daleko od Antarktydy to zapewne znane jest tylko producentom filmów przyrodniczych i trzem sławnym lemurom. Fama niesie, że o zobaczenie dzikiej przyrody jest jeszcze łatwiej w okolicznym parku narodowym, a i przy sprzyjającej pogodzie można zobaczyć migrujące walenie i pingwiny właśnie.
Diabeł bywa gościnny
Absolutnie najlepszą częścią Punta del Diablo są hostele. Pomysłowe i charakterne, niektóre zbudowane z połączenia kilku rybackich chatek, inne zachęcają nazwami takimi jak Przyjazny Diabeł, jeszcze inne są otoczone przez wydmy i to w ten sposób, że wyglądają jak słoik z dżemem obok wielkiego piaskowego croissanta.
W dodatku te miejsca są bardzo przyjazne, niemal rodzinne i prawie zawsze spotyka się jakąś dziwną formę ubergościnności. Ja otrzymałem darmową usługę podwiezienia z dworca na pace pickupu. Nie wiem czy to tradycyjna metoda witania gości, czy po prostu miałem szczęście jechać tym samym autokarem co jeden z ich znajomych po którego pojechali, ale nie ma co skradli mi tym serce. Zasady są proste i mówiąc szczerze nie wiadomo kto tu pracuje, a kto nocuje. Hostele mają ogrodowe baseniki, hamaki, grille i czasem osobne miejsca na bilard. Bywa, że gra się bez butów, bo przecież sala bilardowa bez piasku z plaży to nie jest sala bilardowa.
Cypel Diabła to miejsce gdzie on sam się nie zapuszcza i niech żałuje, bo chyba lepszego miejsca żeby wyrwać się z piekła nie ma. Tutaj nic nie potrzeba, ani słońca, ani humoru, ani towarzystwa i można zabrać tutaj ze sobą wszystko: przyjaciół, książkę czy kąpielówki. Nie jedzie się tutaj z przewodnikiem ani z wymaganiami. Tutaj bierze się to co przyniesie wiatr i zbiera to co fale wyrzucą. Można przyjechać bez planu, albo i jakiś diabelski plan tu uknuć. Punta del Diablo to po prostu taka -miejscowość, gdzie słowa nic nie muszę nie mogłyby brzmieć bardziej prawdziwie.
Rady praktyczne:
Trzeba być ostrożnym z oceanem, Punta del Diablo jest świetnym miejscem do surfowania, ale to także dlatego, że o jego wybrzeże rozbijają się wielkie fale, a że poza sezonem jest tutaj niewiele osób to i też ratowników przeważnie nigdzie nie ma.
Ta senność Punta del Diablo nie jest stanem wieczystym, chociaż trwa przez większą część roku. Trzeba jednak pamiętać, że w sezonie turystycznym czyli od grudnia do marca tutejsze plaże są zawalone wszelkiej maści ludźmi, więc akurat w tym okresie można nie wypocząć wcale.
Ja zatrzymałem się w Hostel de la Viuda, czyli w hostelu wdowy, miłym i chyba najbardziej znanym hostelu w Punta Del Diablo. W środku nawet można zaopatrzyć się w drobne artykuły spożywcze, czy butelki wina, tak aby nie musieć szurać aż do supermarketu. Dla bibliofili jest półka z książkami, kocyki i kanapy. I w zależności kto pracuje nawet organizują zajęcia z pilatesu w ciągu dnia. Wieczorem najlepiej jest wdrapać się na trzy piętrową wieżyczkę przed domem aby podziwiać widok na okolicę i bezbrzeżne gwieździste niebo, którego w Europie się nie zobaczy.
Wejście do parku narodowego jest darmowe, ale trzeba się tam jakoś dostać i te koszta różnią się w zależności od tego czy jedzie się busem, stopem, czy wynajętym samochodem.
Ceny:
Nocleg w Hostel de la Viuda to wydatek około $10 (40-45 zł)
W hostelach serwują także jedzenie wieczorami, gdzie właściciele gotują jakieś duże danie i to jest mniej więcej koszt 300 pesos uru. (ok. 37 zł)
Więcej o Urugwaju
Jeżeli podobał Ci się ten tekst to daj temu małemu państewku jeszcze jedną szansę. Chociaż te pięć minut, a gwarantuję, że się nie zawiedziesz!
W odpowiedzi na “Rzucając w Punta del Diablo”
[…] Wraz z bezchmurnym niebem i przy dobrych wiatrach podobno świetnie się tu surfuje (chociaż to Punta del Diablo i Cabo Polonio są mekkami surferów), w owym hostelu można wypożyczyć zarówno pianki jak i […]