Te stare babska siedzą tutaj od tysięcy lat, a nadal chce się je zdobywać. Chociaż gór też przede wszystkim należy się bać to ciężko oderwać wzrok od ich masywnego i strzelistego piękna. I cały byłem podniecony na samą myśl o tym, że mogłem spenetrować szczyty końca świata.
Uzbrojony w górski plecak, odpowiednie buty, specjalną odzież i rękawiczki ruszyłem przed siebie. Właśnie dla tych momentów spakowało się termoaktywne kalesony. Teraz był czas wejścia. Brakowało tylko raków i czapki.
Byłem przygotowany fizycznie, uzbrojony w rady od lokalnego przewodnika górskiego. Nie zniechęciło mnie marnowanie czasu na wybranie odpowiedniej czapki i końcowe wybranie nieodpowiedniej. Nie zniechęcili chciwi taksówkarze i horrendalne ceny busików. Tamtego dnia w miejscu gdzie noc potrafi trwać kilka dni, słońce świeciło za oknem.Z odpowiednio dobranym sprzętem wiedziałem, że dzisiaj był dzień zdobycia lodowca. Pierwszego w życiu lodowca, w dodatku w miejscu, które chwali się byciem końcem świata. Cudowny debiut.
Wejście do parku wyglądało jak dróżka wyrobiona przez kierowców udających się w krzaki za potrzebą, błoto było ogromne i lepkie, każdy krok był nieprzyjemny. Oznakowanie szlaku było czytelne i to najważniejsze. Laguna Esmeralda, górski staw o urokliwej nazwie przyciągał turystów i na trasie było całkiem żywo, ale wiedziałem, że nikt nie szedł tam gdzie ja. Ja szedłem o ten magiczny krok dalej. Oko Albinosa czekało na mnie.
Moje kroki sprężynowały na mokrawiskach, gdzie mech zachowywał się jak nienaciągnięty werbel. Otoczyły mnie góry, a ja stałem na środku przełęczy, gdzieś w pomarańczowym torfowisku, pomiędzy dwoma lasami, z widokiem na masywne szczyty. Przyspieszyłem, bo czas mnie gonił, trzeba było oddać raki zanim się ściemni. Doszedłem do szmaragdowego jeziora i jego ośnieżonych kolegów. Wskazówki mówiły jasno: obejdź jezioro od prawej strony i kontynuuj dopóki nie skończy się wszelka roślinność, idź aż do momentu, kiedy dolina się przed tobą zamknie. Ścieżka prowadziła przez cmentarzysko drzew, gdzie powalone pnie wymagały ciągłego podskakiwania, na zmianę z przykucaniem. Po drodze zobaczyłem arcydzieło inżynieryjne Matki Natury: tamę zbudowaną przez bobry. Genialne, a w dodatku woda w tym basenie także była szmaragdowego koloru. Tutaj szlak zdawał się urywać. Lecz ciężko jest się poddać przy tylu przygotowaniach, przy pogodzie, która po prostu kibicowała drąc się do ucha, przy tylu chęciach. Na szczęście człowiek zawsze zaznacza teren i tym razem puste opakowanie po żelkach pozwoliło mi znaleźć wcale nieoczywistą ścieżkę poprzez kosodrzewinę, aż do strumienia, który zdawał się być rozlany przez całą szerokość zwaliska. Tutaj kończyła się dolina, a ścieżka zdawała się prowadzić przez ten strumień. Przez sam środek, na drugą stronę.
Mama by mnie zabiła– pomyślałem i ruszyłem przed siebie.
Sprawdziłem wskazówki: idź tarasami przed siebie. Nie było już szlaku, ani ścieżki, ani oznakowań. Zmrużyłem oczy, coś musiało prowadzić tych ludzi przez tę kupę gruzu. Nagle na jednej skale zobaczyłem kupkę kamieni, nienaturalnie nieprzypadkową. Kamienie zdawały się być jeszcze ciepłe od ludzkiej ręki, która je ułożyła. Kawałek dalej były kolejne. Te małe wieżyczki były oznakowaniem szlaku. W górę! Za mną przepastna dolina i obydwa jeziora. Przede mną dumne czoła szczytów i ja w promieniach słońca. Oddech miałem szybszy, było stromo, ale niezwykle. Nie przypominało to udomowionych szlaków, do których tak się w Polsce przyzwyczaiłem, to było dokładnie jak te wszystkie miejsca gdzie się myśli: przecież spokojnie bym się wtedy wspiął.
Nagle zabrakło tych małych kamiennych kupek. Nie mogłem żadnej znaleźć. Teraz należało trzymać się lewej strony, ale wszystko wyglądało tak samo. Byłem już blisko, już ostatnie sto metrów i już mogłem wbijać pięty w wymarzony lodowiec. Trzeba było wybrać drogę, spojrzałem w górę, w miejsce gdzie na mapie zaznaczono lodowiec. Wydawało się jakby tędy można było się przebić przez ostatnie piętro trudności i to tutaj wiódł oznakowany szlak. Zacząłem się wspinać, pojawiło się kilka strumyczków i płaty śniegu. Nie wydawał się to najlepszy pomysł trochę ryzykowny, ale niosła mnie radość zdobywania, moja własna ekspedycja. Najbliżsi ludzie w okolicy to pilot lecącej nade mną awionetki. Droga robiła się coraz bardziej stroma, coraz mniej oczywista jako szlak. Jednak zostało zaledwie kilkadziesiąt metrów i już można było wyciągać aparat aby zrobić sobie selfie i napawać się zazdrosnymi komentarzami znajomych.
I dokładnie tych kilkudziesięciu metrów zabrakło. Leżący przede mną jęzor śniegu to nie był początek lodowca, tylko zmarznięta czapa, w której zapadłem po kolana. Na nic się zdały moje raki, to nie był lód tylko przymarznięty śnieg nad luźnymi kamieniami. Idąc dalej można było na byle kroku stoczyć się w dół, lub jeszcze gorzej: wywołać lawinę.
Gór należy się bać.

Zostałem pokonany.
Ściągając z nóg raki musiałem dokonać jednego z najtrudniejszych wyborów, musiałem spojrzeć w górę, na ten niewielki odcinek, który mnie dzielił od celu, pochylić głowę, zacisnąć powieki i zawrócić.
Musiałem wybrać dobrze.
Nie dla mnie internetowa sława, zazdrość znajomych, czy morze lajków.
Na skrzydłach młodości dużo łatwiej skacze się na główkę w odmęty ryzyka niż dokonuje się rozsądnego wyboru. Mój własny umysł był jak nastoletni gnojek i szyderczo śmiał się ze mnie, gdy ja musiałem zejść w dół. Dokładnie tą samą drogą, którą przyszedłem, pod dokładnie tych samych śladach i co najgorsze z dokładnie tym samym rezultatem, z którym osiem godzin wcześniej wstawałem z łóżka. Ojo de Albino nadal było niezaliczone.
Poczucie porażki wzięło mnie w swoje ciasne objęcia, a na dodatek wokół mnie zaczęły spadać drobne płatki śniegu i wyglądałem jak smutna figurka zamknięta w kuli ze sztucznym śniegiem, który wirował gdy się nią potrząsnęło.
Źle się wraca gdy się przegrało. Nagle mój plecak zrobił się potwornie ciężki, jakbym sobie naładował kamieni po których deptałem. Stopy zaczęły nieprzyjemnie drętwieć. Ramiona opadły i zdawały się być bez sił, a ciało męczyło się w ekspresowym tempie. Ja już chciałem być z powrotem w domu. A najgorsze jest to, że zacząłem się bać.
Mój mózg zaczął być natrętnie bombardowany myślami o tym jakie to by było ironiczne teraz się poślizgnąć i rozbić skroń o kamień, zginąć przy tak bezsensownym podejściu. Pozbawiony celu nie miałem już tej pewności w każdym następnym kroku. Kątem oka zdawało mi się widzieć czyhające na mnie zagrożenia, których do tej pory tam nie było.
Nad moją głową usłyszałem śmigła helikoptera ratunkowego, widać pilot awionetki zauważył samotnego podróżnika. Nie machałem im, nie musieli lecieć do mnie, to pewnie był zwyczajny patrol, albo może lecieli po kogoś w potrzebie a ja egoistycznie myślałęm, że to chodziło o mnie.
W dół.
Przy samym końcu gruzowiska, przed powrotem w kosodrzewinę natknąłem się na Francuza. Bez ubrań, bez raków, bez wiedzy o trasie, z małym doświadczeniem. Nie wiedział nawet ile czasu potrzebował na wejście, a było już późno. I z tym ignoranckim podejściem parł przed siebie niczym nie zrażony, na moje pytania tylko wzruszał ramionami i stukał się po głowie mówiąc, że głupi był, że o tym nie pomyślał. Życzyłem mu powodzenia, bo on nie miał zamiaru wracać. Pomyślałem, że on pewnie zdobędzie ten szczyt i że stanie stopami na lodowcu. Że starczy mu szczęścia i że będzie mógł opowiadać, że ten jeden raz w Ziemi Ognistej wlazł na to fantastyczne miejsce, bez niczyjej pomocy. Że pewnie mu się uda.
Proszę Pani, ale to nie fair!
Usłyszałem swój własny dziecięcy głos w swojej głowie. Ja miałem wszystko zaplanowane, pokonałem każdą trudność od rana, parłem przed siebie. A teraz schodzę w dół ze spuszczoną głową, pokonany. Podczas gdy ktoś inny leciał po moje marzenie, ja zachowuję się bezsensownie rozsądnie.
Potem mnie uderzyła inna, jeszcze mniej przyjemna myśl: może ten Francuz to był dar od losu, aby we dwójkę jeszcze raz zaatakować i zdobyć te szczyty, a ja zamiast tego pogrążyłem się w lamentowaniu nad sobą samym i dałem mu odejść?
Jeszcze bardziej się w sobie zgarbiłem. Schodziłem dalej, cmentarzysko drzew już nie robiło wrażenia, bobrze tamy mogłyby nie istnieć. Poślizgiwałem się i przewracałem na najprostszych ścieżkach, mimo że szedłem ze wzrokiem wbitym w ziemię. Nawet słońce przestało jakby świecić. Wiatr nawiał chmur. Spadł drobny grad. Pogratulowałem sobie zejścia, pomyślałem, że tak naprawdę miałem szczęście, że zszedłem. Że oddałem się rozsądkowi.
Tylko ten gorzki posmak w ustach jakoś nie chciał zniknąć. Plecak nadal mi ciążył a droga się dłużyła. Jeżeli tak wygląda dorastanie, to jest ono jeszcze gorsze niż zmazy nocne. Zero w tym przyjemności. Zero splendoru, żadnych braw i nawet gratulacje trzeba było sobie przed sobą samym wytłumaczyć.