Oddaj tę walizkę taśmociągowy potworze! No oddawaj już!
Wypuść mnie! No wypuszczaj! Po co te paszporty?! Przecież to ja! Już wróciłem! To ja!
Tak naprawdę to jest się cicho, to nie mówi się nic. Stoi się grzecznie w kolejce z dokumentami w ręku. Nie podnosi się rabanu, gdy bagaże nie pojawiają się gotowe do odbioru. Jednak każdy por skóry oddycha powietrzem z domu, stopy tańczą takiego maleńkiego, maleńkiego kankana z radości.
Powrót to taki rzeczownik, który właściwie powinien być uczuciem. To jest mieszanka przypraw, która nadaje zupełnie innego smaku godzinom w poczekalni, odprawom, czy siedzeniu na swoim skrupulatnie ponumerowanym miejscu. Powroty są ekscytujące.
Powiększają oczy do pięciozłotówek, chłonie się cały świat na nowo. Wszystko jest znajome, ale śnieg pada jakoś inaczej, chociaż dokładnie tak jak zawsze. Teatr w mieście dziwnie się skurczył, ale nie stracił nic ze swojego artystycznego uroku. Tylko teraz patrzy się na niego bardziej jak na jamnika oczytanej cioci, niż na dobermana kultury. Miejsca wydają się mniej groźne, a bardziej kieszonkowe.
W ciągu podróży, oprócz tych geograficznych, w pewnym momencie przekracza się także granicę czasu. Ten moment, kiedy w rodzinnym mieście życie toczy się dalej bez nas, słońce wschodzi i zachodzi, a ratuszowy zegar wybija pełną godzinę. Przestaje się być naocznym świadkiem zmian, tylko przyjeżdża się niczego nieświadomym i rzuca całkiem szczere, choć aż nazbyt oklepane:
–Ale Ty wyrosłeś!
Tylko, że ciężko tak powiedzieć blokom ze swojego osiedla, czy kamienicy na starówce. Jednak nic lepszego nie przychodzi do głowy, gdy staje się pod zupełnie innym przystankiem niż tym, którym dojeżdżało się do szkoły.
Właściwie nie ściąga się swojego plecaka, a aparat nadal zostaje w rękach. Okazuje się, że we własnym gnieździe znajdują się nowe rzeczy do odkrycia. Że patrząc przez wizjer aparatu widzi się to samo skrzyżowanie z innej perspektywy. Czasem w sepii melancholii, a czasami w ostrych barwach gniewu. Czemu do teraz nikt tego nie poprawił, skoro wszędzie na świecie się z tym uporano?
I jeszcze jedną rzecz łapie się migawką aparatu. Twarze. Te same, chociaż jednocześnie pozmieniane twarze. Uśmiechnięte, albo ze łzami w oczach. Może trochę bardziej pomarszczone, albo szczuplejsze, jednak te jedyne w swoim rodzaju, obok których nie dałoby się przejść obojętnie w metrze. Przy całych zmianach w krajobrazie, wzbijaniu się pomiędzy chmury i po przyjazdach na dworzec, za górami i za lasami okazuje się bezcennym móc wtulić swoją twarz do tych najbliższych, które na Ciebie czekały. Mieć tę przystań, aby wiedzieć, że gdy ulice rodzinnej miejscowości nabierają innych kolorów i my sami myślimy inaczej to w tej relacji nic się nie zmieniło. Niekiedy z prawdziwą przyjemnością człowiek uczy się, że to jest niezależne od tego, kiedy ostatni raz się ze sobą rozmawiało.
Powroty mają smak zaparzonej dla Ciebie herbaty, zapach perfum najbliższych zaraz po przyjeździe, atmosferę ulubionego pubu, w którym spotyka się starych przyjaciół i magię.
Niewymuszoną, międzyludzką magię.